Kiedyś, ze 20 lat temu obejrzałam film. To był zdaje się jakiś dramat ze środowego cyklu „Okruchy życia”. Mama samotnie wychowywała dorastającą córkę. Było jej ciężko, ale starała się jak mogła, by mieć z córką jak najlepszy kontakt. Celebrowały małe i duże święta oraz ustanawiały sobie swoje własne. Takim była raz w roku wyprawa na musicale do wielkich teatrów w metropolii najbliższej ich miejsca zamieszkania. Dojazd z prowincji zajmował im trochę czasu. Wynajmowały więc hotel i zostawały na następny dzień. Na wyjście ubierały się gustownie, poprzedzając spektakl kolacją w eleganckiej restauracji. To był czas tylko dla nich. To była ich tradycja sprawiająca im ogromną radość.
Bardzo zapadło mi to w pamięć i zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Postanowiłam , że kiedy będę miała dzieci będę robić to samo. Zwłaszcza kiedy będę miała córki. Takie zachowanie właściwie było mi bardzo bliskie. Moja Mama zawsze lubiła i do dziś bardzo lubi teatr. Często zabierała mnie i moje rodzeństwo do Teatru Muzycznego w Gdyni. Pamiętam, że zaczęliśmy chodzić tam dość wcześnie. Może nie świętowaliśmy tak bardzo tego wyjścia, ale było to dla mnie zawsze duże przeżycie. Pamiętam Skrzypka na dachu, Hair, Nędzników i kilka innych, których tytułów nie pamiętam. To były wspaniałe chwile.
W moim postanowieniu wciąż trwałam. Mając dwie, teraz już trzy córki marzyłam o tej chwili, wciąż myśląc o tym, kiedy już podrosną na tyle, bym mogła zabrać je na prawdziwy poważny spektakl.
Ostatnio nadarzyła się okazja. Usiadłam przy komputerze i niewiele myśląc kupiłam trzy bilety na Lalkę w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Dla mnie i dla moich dwóch starszych (7 i 8 lat) smerfetek. Ten musical widziałam już dwa razy. Jestem jego absolutną fanką. Pomyślałam, że będzie idealny na pierwszy taki wypad z moimi dziećmi.
Nie mogłam się doczekać wieczora 7 listopada. To miał być idealny wieczór. Eleganckie stroje, deser w restauracji, śmiech, rozmowy, a potem wspólne wsłuchiwanie się w dźwięki porywającej muzyki w zupełnie nowej oprawie gdyńskiego teatru. Miał być… i był. Tyle że zapomniałam, że to pierwszy piątek miesiąca i że moja najstarsza córka po przyjęciu pierwszej komunii świętej jest właśnie w trakcie ich „zbierania”. Cóż, trzeba było to wpleść w moje plany. Było inaczej niż sobie wyobrażałam, ale równie zabawnie, a może nawet i lepiej. Najpierw przed wyjściem nasłuchałam się, jak to sukienka jest nie taka, a inna jeszcze gorsza, coś gdzieś drapało, coś gdzieś odstawało, ktoś coś nie tak powiedział, ktoś się zdenerwował. To sprawiło, że nasz wymarsz z domu był jakiś taki hałaśliwy i z pretensjami. Na szczęście trwało to krótko. Wyjścia często są kiepskie, ale zaraz wszyscy o tym zapominają. Gdy byłyśmy już prawie na przystanku trolejbusowym przypomniałam sobie, że w domu zostały legitymacje dzieci. Potem okazało się, że spowiedź i msza św. są zupełnie nie o tej godzinie, niż zakładałam. Wszystko skończyło się tak: udało się z legitymacjami dojechać do Śródmieścia, wyspowiadać, w locie napić gorącej czekolady (tzn. ja wypiłam dwie, bo dziewczynkom nie smakowały, a mi oczywiście, jak to „statystycznej Mamie”, żal było zostawić), by znów popędzić do kościoła, tym razem na mszę. Biegałyśmy jak przysłowiowy kot z pęcherzem. Przysłowiowo i dosłownie, bo po opiciu się czekoladą wizyta w toalecie stała się moim wielkim marzeniem.
Do Muzycznego wpadłyśmy na 10 minut przed spektaklem. Ja cała czerwona z kapiącym potem z czoła, dzieci lekko zdyszane. Po takim listopadowym maratonie zasiadłyśmy w fotelach w amfiteatrze, by ostygnąć. Na podniesienie kurtyny jeszcze chwilę czekałyśmy, nie byłyśmy ostatnie.
Pomyślałam: jest idealnie! Było idealnie. Bo to właśnie dla mnie ideał. Takie właśnie jest moje idealne życie. W biegu, z ciągłymi atrakcjami, z kochanymi, kłócącymi się, irytującymi od czasu do czasu dziećmi. Byleby moja rodzina była gdzieś niedaleko mnie, zdrowa i ogólnie zadowolona. Od razu jest pięknie. Inaczej nie mogłam sobie tego wieczoru wymarzyć.
Przed spektaklem nie streszczałam dziewczynkom treści książki Bolesława Prusa. Wiedziałam, że pewnie niewiele zrozumieją, ale wolałam, by chłonęły spektakl po swojemu, tak jak widzą, czują, słyszą. Gdy zasiadłyśmy na widowni jedna ze smerfetek rozbawiała mnie tekstem: głośno tu jak na stołówce. Uśmiałyśmy się wszystkie. Pomimo tego, że miałam kilka obaw, czy rzeczywiście dobrze robię, widząc ich podekscytowane buźki i słysząc tę wypowiedź zrobiłam się spokojniejsza.
Dzieci w Muzycznym to nie rzadkość. Pani z obsługi dała smerfetkom wygodne podkładki, by mogły lepiej widzieć. Wykupiłam bilety w amfiteatrze, ale myślę, że lepsza byłaby loża lewa lub prawa. Nikt by im nie zasłaniał, a scena byłaby nadal całkiem blisko. Oczywiście taką rezerwację trzeba zrobić dużo wcześniej. Ja, kupując bilety na 1,5 tygodnia przed miałam już niewielki wybór, a i tak cieszyłam się, że tak blisko znalazły się miejsca.
Zaczęło się przedstawienie. Teatr wypełnił się doskonałą muzyką, wymalowani aktorzy w zabawny sposób poruszali się na scenie. Poczułam przeszywający mnie dreszcz, coś cudownego, co zawsze towarzyszy mi w takich ekscytujących momentach. Dla mnie Lalka to musical doskonały. Wszystko jest w nim doskonałe: obsada, śpiewane partie solowe, gra aktorska, choreografia, scenografia, cały ten pomysł na właśnie takie wystawienie prozy Bolesława Prusa. Ale co na to dzieci? Byłam bardzo ciekawa ich dzieci. Bacznie je obserwowałam. Zdawały się być zainteresowane tym co dzieje się na scenie. Do przerwy jednak było dużo czasu, a im bliżej tym bardziej one wierciły się na krzesłach. Obawiałam się, że się nudzą. Podczas przerwy jednak okazało się, że to absolutnie nieprawda. Może i było im ciężko wysiedzieć, ale przedstawienie robiło na nich ogromne wrażenie. Tak jak i mnie kiedyś dzieci zachwyciły kostiumy, scenografia, choreografia, piosenki. Wszystko im się podobało. Dopytywały kim jest ten Wokulski, Bela i o inne takie. Podziwiały foyer teatru. Pod koniec drugiej części zasnęły, ale jak się okazało po prostu ze zmęczenia, na pewno nie z nudów. Gdy wracałyśmy do domu wciąż zadawały mnóstwo pytań. Odbyłyśmy też ciekawą rozmowę o niespełnionej miłości. Uwielbiam, jak takie przeżycia skłaniają do takich rozmów z dziećmi. Trudne tematy stają się duże łatwiejsze. A co zrobiło na nich największe wrażenie? Scena pojedynku i ruszający się, kręcący stół. Na następny dzień powstał nawet o tym rysunek. Moja 7-latka wstała, wzięła kartkę i kredki i narysowała to co podobało jej się najbardziej. Sama z siebie, bo taką miała ochotę. Dla mnie był to najlepszy dowód na to, że warto było to zrobić. Dziś minęło już parę dni, a ja wciąż widzę jak wspominają, przeżywają to co zobaczyły w piątkowy wieczór. Jestem pewna, że ich postrzeganie świata trochę się zmieniło i wierzę, że na lepsze. Bo taka jest sztuka. Uwrażliwia i powoduje, że stajemy się lepsi. Wierzę, że tak jest.
To miał być nasz babski wypad i był. Następny taki zaplanujemy już całą piątką.
Tego wieczoru bardzo długo nie zapomnę. Mam nadzieję, że nigdy. I mam nadzieję, że smerfetki też.
Frajdowicze, spróbujcie, warto!
Mam jeszcze takie małe p.s. Brawa dla reżysera Wojciecha Kościelniaka, dla całego zespołu aktorów, ale szczególnie dla Reni Gosławskiej i uwielbianego przeze mnie Andrzeja Śledzia w roli pana Tomasza Łęckiego, choć czasem do złudzenia przypominającego Jokera (Jacka Nicholsona). Cóż za gibkość ciała! Brawo Panie Andrzeju. Gdy tylko spotkam Pana na osiedlowym spacerze, w przychodni czy trolejbusie muszę Panu w końcu osobiście pogratulować.
Póki co my sobie mruczymy: Wokulski to wariat i awanturnik...