Jestem wielką szczęściarą mieszkając w Gdyni. Bo to właśnie Gdynia we wrześniu staje się stolicą polskiego kina, które w ostatnich latach znów powoduje przyspieszone bicie serc, zaskakuje, bawi, wzrusza, skłania do refleksji i daje dużo dobrej rozrywki. I dawno minęły te czasy, kiedy uczestniczyć w Festiwalu Filmowym można było tylko mając specjalne zaproszenie czy cudownie zdobytą wejściówkę do Teatru Muzycznego. Dziś w tym wydarzeniu może uczestniczyć każdy z nas. Można to zrobić w Teatrze Muzycznym, Gdyńskim Centrum Filmowym, Multikinie w Centrum Gdynia Waterfront.
Rok temu spełniłam marzenie. Spędziłam na jubileuszowym, 40 Festiwalu Filmowym cały jeden dzień. Od pierwszej projekcji do ostatniej. Od rana do późnej nocy. Z przerwami na zakup biletów, batonika i toaletę. To był wtorek. Zaczęłam od Konkursu Młodego Kina wyświetlanego na Nowej Scenie Teatru Muzycznego. Dwa dwugodzinne bloki (po 4 lub 5 filmów około 20 minutowych) to był jak emocjonalny rollercoaster. Góra, dół i to niemalże z prędkością światła. Śmiech, łzy, radość, zaskoczenie, szybka refleksja, wzruszenie, gniew, złość, miłość. Co jeszcze? Nawet nie pamiętam. W przerwie była tylko chwila na łyk wody i podziwianie dopiero co oddanego do użytku zachwycającego, nowego, zielonego, cudownie skąpanego w słońcu Placu Grunwaldzkiego. Tak przemaglowana urwałam się chwilę przed zakończeniem drugiego bloku, by zdążyć na filmy Konkursu Głównego. Pędząc najbardziej uczęszczanym w trakcie trwania festiwalu szlakiem, od Teatru Muzycznego do Multikina, zdążyłam zjeść kanapkę i wpadłam do kas, by dorwać bilet na kolejny film. Trafiłam na rozczarowujący Żyć nie umierać. No bo jeśli ten film miał inspirować, porwać, dać siłę do walki z chorobą, to się to w moim odczuciu reżyserowi niestety kompletnie nie udało. I nie pomógł tu nawet Tomasz Kot. Zaraz potem (niestety nawet nie dałam rady nic zakupić do jedzenia, dobrze, że miałam w torebce gumy) nabyłam kolejny bilet na to co akurat zaraz grali i na co były jeszcze wolne miejsca. Trafiłam na przerażające Ziarno prawdy (byli tacy, którzy uważali, że przeraża kiepskim dźwiękiem, ale dla mnie autentycznie przerażająca była fabuła). Chciałam ze strachu uciekać z sali, ale postanowiłam być dzielna i zobaczyłam film do końca. Nie żałuję. Później dołączyły do mnie koleżanki i wspólnie udałyśmy się na Hiszpankę. Dopadło mnie jednak ogromne zmęczenie i większość filmu przespałam. Nie mogę się więc na jego temat wypowiedzieć. A na zakończenie dnia przypadła mi taka wisienka na torcie: Anatomia zła. Tytuł był jak dla mnie strzałem w dziesiątkę. Późną nocą ciężko było mi zansąć. Kawałek po kawałku analizowałam złe deycyzje głównego bohatera. I jeszcze intrygowała mnie myśl: Co o tym filmie, który tak bardzo mi się spodobał sądzi Pan Tomasz Raczek, który siedział w kinie dokładnie przede mną.
Niezwykłe było też to, jak wielką różnicę widziałam między filami oglądając je jeden po drugim. Lepszy, gorszy. Taki, który zostaje w głowie, i taki o którym szybko się zapomina. Nie mając tak naprawdę wielkiego pojęcie o kinie, przeżywając je jednak dość intensywnie zaczynałam mieć swoich faworytów. I było to Body/Ciało oraz Karbala, które widziałam dzień wcześniej, w poniedziałek, zdobywając przy okazji autograf od Pani Małgorzaty Szumowskiej spotkanej przy Teatrze Muzycznym. Dziś jest on dla mnie najcenniejszą jak do tej pory festiwalową pamiątką.
Przede mną było jeszcze parę dni wrażeń. Co jeszcze miało się wydarzyć? W kolejnych dniach zobaczyłam Moje córki krowy. To był i śmiech i łzy. Strata bliskiej osoby przedstawiona zupełnie inaczej niż do tej pory widziałam. A przy tym doskonała obsada. Zaraz później Chemia. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek w kinie film tak mocno, intensywnie przeszył każdą cząstkę mojego ciała. Tak się dokładnie czułam. Jakby jakiś prąd przeze mnie przeszedł od placów aż po czubek głowy. Przeżyłam go całą sobą. Trudno mi było usiedzieć. On był cały mój. Mocny i bardzo piękny. Kobiecy. O miłości, chorobie, umiłowaniu życia. Dla kobiet. Z niezwykle charyzmatyczną Agnieszką Żulewską i świetną muzyką zespołu Mikromusic. Często o nim myślę.
W sobotę posmutniałam tak jakbym sama straciła bliską osobę. W hotelu samobójstwo popełnił reżyser Marcin Wrona. Nie znałam przecież zupełnie tej osoby, a jednak odczuwałam wielki żal. Przez tydzień intensywnego uczestniczenia w Festiwalu ma się wrażenie, jakby stawało się jakąś jego częścią. Zachwycają nie tylko filmy, ale i aktorzy, twórcy przechadzający się po Parku Rady Europy, Placu Grunwaldzkim czy Bulwarze Nadmorskim, popijający kawę tam, gdzie ty w locie kupujesz kanapkę. To, że można z nimi porozmawiać, dostać autograf czy zrobić sobie z nimi zdjęcie. Nie przeszkadzają wszechobecni dziennikarze, flesze, kamery. Wręcz przeciwnie. Ta odmiana cieszy. Kocha się publiczność, która nie szeleści, nie ciumka, nie chrupie. Publiczność, która przychodzi na film, a nie tylko do kina i chce go rzeczywiście, w pełnym skupieniu obejrzeć. Ja to właśnie uwielbiam. Ja to kocham. To wielkie święto. I odmiana dla szarej codzienności.
A jaki będzie Festiwal w tym roku? Mam nadzieję, że pełen emocji. Czekam szczególnie na te bardzo pozytywne. Czekam na dobry, polski, inspirujący film, po obejrzeniu którego będzie się chciało latać, działać, zmieniać życie na lepsze. Czekam.
Jest wiele ciekawych propozycji. Oprócz Konkursu Głównego, Konkursu Młodego Kina ciekawie zapowiadają się Skarby Kina Przedwojennego, Zapomniane Piosenki - Polskie Filmy Muzyczne, Filmy z Gdyni czy Gdynia Dzieciom. Zresztą myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Tym razem szczególnie chętnie wybiorę się tam właśnie z dziećmi. Z moją trzylatką na bajeczki, natomiast starsze córki chętnie zabiorę na Pana Kleksa do Gdyńskiego Centrum Filmowego. Szczegółu znajdziecie TU.
Wy też możecie tam być i to przeżyć. Wystarczy kupić bilet. :-)
P.s. Może zainteresuje Was jeszcze TEN WPIS.