W połowie czerwca nadarzyła się okazja, by wyjechać z dziećmi na parę dni na Warmię. Niestety nie było możliwości, by dostać się tam autem. Wierzcie lub nie, ale ten fakt niezwykle mnie ucieszył, bo to była świetna okazja by udać się w podróż pociągiem. Kocham pociągi! Mojego męża poznałam w pociągu. Spakowałam niewielką torbę, zabrałam trójkę dzieci (8; 6,5 i 1,5 roku) + wózek i wyruszyłam do Olsztyna . Dzień wcześniej i jeszcze chwilę przed tym jak znalazłam się w pociągu byłam bardzo przejęta i zastanawiałam się, czy najpierw zapakować do środka dzieci, a potem wózek czy odwrotnie. Ostatecznie tak się szczęśliwie złożyło, że miałam wspaniałą pomoc. Bez większego trudu wsiadłyśmy do pociągu i zaczęła się nasza trochę ponad 3 godzinna przygoda. Czułam się jak ryba w wodzie, bo od kiedy mam dzieci to najbardziej na świecie lubię podróżować z nimi pociągiem, autobusem, tramwajem, metrem, tramwajem wodnym, samolotem, statkiem, kolejką SKM, PKS-em, dorożką…i jeszcze można by wymieniać.
Pociąg nie był załadowany po brzegi. Oprócz nas w przedziale była tylko jedna osoba. Starałam się, by bagaż nie był zbyt duży, tak bym mogła ze wszystkim sobie poradzić. Szczególnie zabrałam to co w takiej podróży jest niezbędne i co mogło się nam przydać. Po pierwsze były to oczywiście kanapki, woda mineralna, drobne słodkie przekąski. Dla prawie półtorarocznej córeczki zapakowałam także kilka pieluch, podkład do przewijania i mokre chusteczki. Po drugie wypełniacze czasu, czyli książeczki, kilka małych lalek, karty do gry, ołówki i zeszyt. Tablety i inne takie gadżety zabieram ze sobą tylko na długą podróż autem np. w polskie góry i używamy ich tylko podczas przejazdu. Na miejscu wolę, gdy dzieciaki korzystają z uroków miasta, miasteczka, wsi, miejsca w którym jesteśmy. Tak i w tym przypadku te „zabawki” zostały w domu, także po to, by za dużo nie dźwigać.
Podróż była cudna, rzekłabym prawdziwie pociągowo-przeciągowa. Wózek zostawiłam w przejściu przed przedziałem. Leżał sobie cichutko złożony. Nie wadził nikomu. Dzieciaki natychmiast zdjęły buty, wyjęły swoje zabawki, książki. Pociąg ruszył. Na korytarzu ktoś zostawił otwarte okno, drzwi od przedziału nie można było domknąć, co więcej fruwały w rytm przemieszczającego się wagonu, momentami nam powiewało. Wiecie co? Nam to wcale nie przeszkadzało. Dzieci się śmiały, najmłodsza była wniebowzięta, co chwilę skakała na moich kolanach. Za oknem migały cudne widoki. Pola, krowy, konie. Takich nie zobaczy się przez szyby samochodu. I do tego ten specyficzny zapach… kurzu? Od razu przypomniały mi się wycieczki z dzieciństwa. Gdy najmłodsza zasnęła ja nauczyłam starsze córki grać w statki. Pamiętacie tę grę? Dziewczyny wciągnęły się niemożliwie! Jednogłośnie stwierdziły, że to była największa Frajda. Nie wiadomo kiedy minęły te trzy godziny. Nasz towarzysz podróży, młody mężczyzna, któremu zupełnie nie przeszkadzało nasze towarzystwo, bo nie odrywał nosa od książki „Gwiezdne wojny” wyglądał na tyle rozsądnie, że poprosiłam go o pomoc w wyniesieniu wózka z pociągu. Wysiadanie też okazało się banalne. W dalszą część podróży zabrał nas nasz wesoły krewny. Z takim początkiem nasz weekend na Warmii nie mógł być nieudany. I wcale nie popsuł nam wycieczki fakt, że pociąg na stację w Gdyni przyjechał spóźniony o 1,5 godziny.