Ten wpis powstaje już od kilku tygodni. Niemalże każdego dnia go zmieniam. Coś dodaję, coś wykreślam. W zależności od stanu umysłu i ducha. I za każdym razem, gdy miał się on pojawić na blogu, ja w ostatniej chwili zmieniałam zdanie. Jest to już jednak moment, by ujrzał światło dzienne.
Mędrkowanie, filozofowanie na blogu kompletnie mi nie wychodzi. I może dobrze, bo Frajda nie na tym polega. Nie potrafię jednak wrócić do mojego kolorowego, frajdowego świata zanim nie podzielę się z Wami tym co wydarzyło się w moim życiu w ostatnim miesiącu i jakie towarzyszyły i towarzyszą temu emocje. A jest ich cała masa.
W przedostatni dzień sierpnia wróciłam z rodzinnej, samochodowej wyprawy po Austrii, Czechach i Polsce. To były fantastyczne trzy tygodnie spędzone tylko z rodziną. Pełne przygód, historii z życia Austriaków, Habsburgów, Mozarta czy Gustava Klimta. Bez internetu, stresu, zobowiązań, problemów. Wróciłam bardzo szczęśliwa, z ogromnym ładunkiem pozytywnej energii, gotowa obdzielać nią każdego napotkanego człowieka. Chciało mi się głosić wszystkim jaki świat jest piękny, zaskakujący i intrygujący. Wkrótce ponownie mnie zaskoczył mnie, ale nie tak jakbym tego chciała.
1 września szykowałyśmy się z dziewczynkami na rozpoczęcie roku szkolnego. Krzątanina jak w każdym domu. Prasowanie koszuli, poszukiwanie białych rajstop i bieg do szkoły. Radość ze spotkania z koleżankami, rozmowy z rodzicami, dzielenie się wrażeniami z wakacji. Dzieci rozeszły się do klas, przywitaliśmy się z nauczycielami. Bardzo szybko zostały przedstawione sprawy organizacyjne.
Chwilę później usłyszałam wstrząsającą wiadomość. Zmarła moja bliska koleżanka. To był tragiczny wypadek. Nagle jakbym dostała wielkim młotem w głowę. Nagle ciężko było oddychać. Nagle wszystko co dobre ze mnie uszło ...
Odeszła piękna, młoda kobieta. MAMA dwóch uroczych, kilkuletnich chłopców. Bardzo dobra, mądra i śliczna dziewczyna, pełna marzeń i planów.
Po raz pierwszy dotknęła mnie utrata bliskiej i tak młodej osoby, rówieśniczki. Nagle te wszystkie wcześniej dla mnie dość puste słowa typu: ciesz się życiem, każdą chwilą, kochaj ludzi, bo tak szybko odchodzą, czerp garściami itd. nabrały wielkiej mocy, prawdziwego znaczenia. Życie naprawdę jest kruche, a śmierć jest jednak obecna. Jednego dnia się rodzisz, latami troszczą się o Ciebie rodzice, cieszą się, że dorastasz, rozwijasz się, ale i martwią, abyś był zdrowy, ukończył dobre szkoły, dostał pracę, szczęśliwie się zakochał. W końcu Ty sam zostajesz rodzicem i sam cieszysz się i martwisz. Właściwie nie śpisz przez dwa pierwsze lata, głowę zaprzątają myśli jakie mleko czy zupki podać dziecku, nosić w chuście czy wozić w wózku, jakie buciki kupić, jaki lek podać przy gorączce, zapisać na basen czy może na zajęcia plastyczne? Nim się obejrzysz kompletujesz wyprawkę do przedszkola, do szkoły, zastanawiając się na kogo w przyszłości wyrośnie. Marzysz, by przede wszystkim było zdrowe, ale oczami wyobraźni widzisz je też już za kilkanaście lat, gdy szczęśliwie wykonuje swój wymarzony zawód i zakłada rodzinę. Chcesz w tym wszystkim uczestniczyć. Właściwie nie wyobrażasz sobie, aby było inaczej. Masz też wiele swoich własnych, życiowych planów. Pracę, w której chcesz odnosić sukcesy. Marzysz, by zestarzeć się ze swoim życiowym partnerem u boku. Jeszcze tyle do spełnienia. Nagle PSTRYK!.. takie głupie użądlenie osy i gaśniesz…
Dostałam wielkim młotem w głowę. W jednej chwili zniknęły wszystkie moje problemy. Jakie problemy??? Przez kolejne dni miałam wielki mentlik w głowie. Plątanina skrajnych emocji. Złość, niedowierzanie, potężny żal, ból, smutek, tęsknota, zwątpienie i wiele innych. I tona myśli. Także tych, w których zadawałam i wciąż zadaję sobie pytanie: co by było, gdyby mnie to spotkało? I wiecie o czym wtedy myślę? Nie o tym co do tej pory w życiu osiągnęłam, jakie studia skończyłam czy jakie sukcesy odniosłam w pracy zawodowej. Za największe moje osiągnięcie uważam moją rodzinę i fakt, że przeżyłam z moim mężem i cudownymi Smerfetkami wiele wspaniałych chwil. Że moje dzieci miały i wciąż mają mnie dużo. Bo to właśnie rodzina jest dla mnie najważniejsza.
Któregoś dnia postanowiłam każdy dzień przeżywać tak jakby miał być moim ostatnim. To były trzy dni pełnego szczęścia, wielkiego uśmiechu na twarzy mimo wszystko. Szybko się jednak przekonałam, że tak też się nie da. Życie po prostu takie nie jest. Bo życie to radości i smutki. I tak już musi być. Człowiek doznając skrajnych, tak różnych emocji staje się dobry, piękny i szlachetny.
Dziś wiem już na pewno, że to chwile powodują, że czujemy się szczęśliwi. Małe cudowne chwile, drobiazgi, którymi trzeba się cieszyć. Każdym jednym z nich. Każdym. To właśnie te cudowności trzeba pieczołowicie kolekcjonować. Jak znaczki w klaserze. Jak zdjęcia w albumie.
Dziś już nie chcę się smucić. Dziś czuję nową, dobrą energię. Chcę cieszyć się życiem, najdrobniejszymi, wspaniałymi chwilami i bliskimi. Tym, że gdy spacerując z najmłodszą Smerfetką po osiedlowych uliczkach nagle przebiega nam przed nosem wiewiórka, tym, że mogę posłuchać ulubionej muzyki, tym, że niebo jest takie błękitne, tym, że najstarsza Smerfetka narysuje piękny obrazek, tym, że przejadę się na moim ukochanym żółtym rowerze, tym, że mąż zaparzy mi wieczorem pyszną herbatę, tym, że spotkam się z przyjaciółmi, tym, że moi rodzice się do siebie uśmiechają, tym, że zaraz dla średniej córki zrobię rodzinne przyjęcie urodzinowe, a dom udekoruję liśćmi i dyniami. I tym, że wieczorem zaśniemy razem w wielkim łóżku, gdy będę wszystkim czytać kolejny rozdział „Bułeczki”.
I nie chcę tak gnać. Choć chcę także małymi krokami zacząć realizować plany i marzenia te, o których dawno już zapomniałam. Na przykład polecieć kolorowym balonem. Zrobiłam więc sobie rozpiskę rzeczy ważnych i mniej. I na nowo uczę się planować każdy dzień tak, by był wartościowy. I chcę być, chcę przeżywać, żyć pełnią, być lepszą. I nie chcę tylko brać. Chcę dawać. Dawać światu uśmiech, miłe słowo, pomocną dłoń. Nie przeczekać, nie przespać życia, nie marnować czasu, nie być obojętną.
Tak, tak właśnie chcę!
Bardzo się już za Wami stęskniłam. Wracam po przerwie z relacjami z podróży. Gdy jednak znów mnie będzie mniej, jako że piszę tylko wieczorami, oznaczać to będzie tyle, że znów do późna czytam dzieciom i razem z nimi zasypiam. No bo wiecie… kto wie, może następnego dnia PSTRYK i zgasnę?
O nie, tak łatwo się dam. Mam tu jeszcze misję do wykonania.:-)
I dziękuję. Bardzo dziękuję za to, że mogłam Cię Aniu poznać. Jestem zaszczycona. Zawsze będziesz w moich myślach. Do zobaczenia kiedyś po tamtej stronie…